"VIDART 12/2005 " Klasowe psikusy

Mówi, że potrafił wykorzystać szansę jaką stworzyły mu zmiany w gospodarce, które zaszły w naszym kraju na początku lat dziewięćdziesiątych. Właśnie wtedy wziął sprawy w swoje ręce i założył własną firmę. Za swój wkład w rozwój polskiej poligrafii niedawno otrzymał odznaczenie od prezydenta RP. Wprawdzie praca zabiera mu znaczną część dnia, ale potrafi znaleĽć trochę czasu na odpoczynek. Zamiast siedzieć przed telewizorem woli machać rakietą. Sławomir Kugaudo, prezes zarządu firmy Avargraf.

Jak pan wspomina dzieciństwo?
- Nie widzę nic takiego, co mogłoby wywrzeć silne piętno na tym, co teraz robię. Urodziłem się w Warszawie w 1959 roku i od początku aż do teraz jestem z tym miastem związany. Tutaj chodziłem do podstawówki, szkoły średniej i na studia. Przez długi czas w ogóle nie wyobrażałem sobie życia poza Warszawą. Dzisiaj patrzę na to troszeczkę inaczej. Z perspektywy czasu, zdobytych doświadczeń, już nie jestem do końca przekonany czy jest to najlepsze miejsce do osiedlenia się i do prowadzenia interesów.

Dość niestandardowa opinia...

- Bez wątpienia Warszawa jest silnym centrum ekonomicznym. Tu skupiają się wszystkie urzędy, instytucje finansowe, największe firmy, porty lotnicze i hotele. Jednak w dobie rozwoju techniki i cywilizacji już nie jest to najistotniejsze. Lotniska są już w mniejszych miastach, są tanie linie lotnicze, oddziały banków są wszędzie, jest internet. Problemy z komunikacją całkowicie zniknęły. Z kolei w stolicy rosną nowe utrudnienia. Dla pracodawcy coraz trudniejszy robi się tu rynek pracy. Oczekiwania osób szukających pracy w Warszawie nie są może jeszcze najwyższe, ale wysokie są koszty życia, koszty gruntów i chyba przede wszystkim koszty pracy. Także poruszanie się po mieście jest coraz trudniejsze. Mieszkam pięć kilometrów od firmy. Droga się nie wydłuża, ale podróż zajmuje coraz więcej czasu.

Co jeszcze przeszkadza w prowadzeniu firmy?

- OdpowiedĽ jest skomplikowana. Trzeba się już daleko zagłębiać w sferę polityczną. Jesteśmy po wyborach parlamentarnych, po wyborach prezydenckich w dwóch turach i chyba wszyscy mają już dość tego, co się działo w ostatnim czasie w Polsce. Jesteśmy zmęczeni. A przecież wybory wcale nie zakończyły politycznych rozgrywek. W tym garnuszku cały czas kipi. Jesteśmy bombardowani wiadomościami politycznymi. My przedsiębiorcy na pewno spodziewaliśmy się innych wyników wyborów. Liczyliśmy na to, że bałagan powyborczy szybko zostanie ułożony i będziemy mogli zająć się normalną pracą. To, co dzieje się teraz może nie tyle budzi grozę, ale nie buduje jasnej świadomości, co można robić, jak robić, a przecież musimy coś robić. Jeśli będziemy dalej się w to zagłębiać to wciąż będziemy w tym bulgoczącym politycznym kociołku. Nie o to przecież chodzi...

Chyba nie trzeba pana pytać, na kogo pan głosował?

- Kiedy rozmawiam z kolegami ze studiów, kolegami z branży to okazuje się, że wszyscy głosowaliśmy na Platformę i Donalda Tuska w wyborach prezydenckich. To fenomen, że kogo się nie zapytam to mówi, że głosował w ten sposób, a wygrała partia braci Kaczyńskich i prezydentem został pan Lech Kaczyński. To udowodniło, że jesteśmy w mniejszości. Trzeba to sobie uświadomić i uszanować wybór narodu. Co to nam przyniesie? Wszyscy chcemy, żeby mimo wszystko było jak najlepiej. To, co mówię, nie brzmi optymistycznie, ale na razie to, co się dzieje też nie jest optymistyczne. Sojusz PIS-u, Samoobrony i LPR-u jest czymś dziwnym i trudnym do oceny, a na efekty jego działania musimy jeszcze trochę poczekać. Sytuacja zmienia się bardzo szybko i dzisiaj pan Andrzej Lepper dostaje pozytywne oceny w poważnych mediach.

Dlaczego nie wyszedł POPiS? Myśli pan, że gdyby wygrało PO też byłyby takie problemy?

- Była jeszcze szansa w wyborach prezydenckich. Gdyby wygrał Tusk zostałaby pewna równowaga. To tworzyłoby jakąś szansę. Gdyby wybory parlamentarne wygrało PO myślę, że mogłoby być podobnie. Ale to już tylko spekulacje... Przeżyliśmy to i w tym roku zaprzątało nam to życie zbyt długo.

Ale przecież polityka jest stale obecna w naszym życiu, szczególnie w życiu przedsiębiorcy...

- To prawda. Nie chciałbym stawiać sprawy w ten sposób, że już nic nie da się zrobić, że mieszkamy w kraju przegranym. Zostałaby wszystkim emigracja, a przecież kraj ma nowy kierunek rozwoju. Nasza gospodarka szła w dobrym kierunku, więc czy można ją teraz gwałtownie zatrzymać i popsuć? To chyba nie będzie aż takie łatwe... Poza tym nie możemy zakładać działań autodestrukcyjnych. Efekt wyborów zapewne będzie się wiązał z przyjęciem nowych reform, wyższych kosztów administracji i przeznaczeniem większych pieniędzy na cele społeczne.

I słabszą złotówką?

- W pewnych ramach nie ma to większego znaczenia. Ważniejsza jest stabilizacja. Oczywiście euro za pięć złotych byłoby szkodliwe dla gospodarki, ale jeżeli ruchy kursów dotyczą kilku procent, to nie ma to aż takiego wpływu. Z drugiej strony przed wyborami przewidywania były o 20 groszy w drugą stronę. Proszę zauważyć, że zmienia się spojrzenie na złotówkę. Mieliśmy wejść do strefy euro. Mówiło się o roku 2007, póĽniej 2009, 2010... To się bardziej oddala, a pewnie uprościłoby to gospodarce kilka spraw. Są przykłady kilku krajów, które narzekają. Włosi czy niektórzy Niemcy marzą o powrocie do swoich walut narodowych. Wielka Brytania nie weszła do strefy euro i czuje się z tym bardzo dobrze. A czy my powinniśmy w niej być? Myślę, że tak.

Zostawmy politykę. Jak zapamiętał pan szkołę średnią i studia?

- I tu i tu miałem bardzo wielu przyjaciół. Bliższy kontakt pozostał mi z kolegami ze studiów, ale to chyba wywołało tempo życia. Zaraz po szkole średniej przeprowadziłem się i to też nie pomogło w kontynuacji tych przyjaĽni. Teraz młodzież ma trochę łatwiej, choćby dzięki telefonom komórkowym. Muszę powiedzieć, że ostatnio byłem bardzo przyjemnie zaskoczony. Spotkaliśmy się z kolegami z jeszcze wcześniejszych lat, ze szkoły podstawowej. Po ponad 30 latach. O dziwo nie miałem żadnych problemów z rozpoznaniem ludzi. Myślałem, że bardzo się zmieniamy, ale okazało się, że wcale nie. Łączą nas bardzo sympatyczne wspomnienia i bardzo wiele z tamtych lat pamiętamy.

Na przykład?

- Najlepiej w pamięci pozostają wybryki i klasowe psikusy, ale nie będę opowiadał o konkretnych przypadkach (śmiech). Żyliśmy wtedy w zupełnie innym kraju. Teraz zmieniła się świadomość młodych ludzi. Mogę spojrzeć na to z innej perspektywy. Mam 20 letnią córkę Kasię, która studiuje na SGH i syna Tomka, który jest w trzeciej klasie gimnazjum. Rozmawiając z nimi bardzo łatwo obserwuję różnicę między tym jacy my byliśmy, a jacy młodzi ludzie są obecnie. Oczywiście jest wiele podobieństw, ale nastąpiła pewna ewolucja i na pewno nie jest to dla nich tylko radosna młodość. Już teraz muszą patrzeć dużo poważniej w przyszłość. Myślę, że gros młodzieży ma tego świadomość.

Łatwiej było pana pokoleniu czy jest dla pokolenia pana dzieci?

- Dobre pytanie. Dzisiaj wszystko jest bardziej przewidywalne. To, co my robiliśmy było w dużej mierze oparte o przypadek. Wydarzenia, które następowały można było wykorzystać lub nie. Spójrzmy na kariery wielu ludzi. W okresie transformacji zostały zbudowane olbrzymie fortuny prywatnych ludzi. W ten czy inny sposób, ale powstawały. Oczywiście nie powiem, że wszyscy mieliśmy równe szanse, ale wielu ludzi z mojego pokolenia wykorzystało okres przemian. Umieli się znaleĽć i na tym skorzystali. Czy to byłoby możliwe dzisiaj? Mam duże wątpliwości. Dzisiaj trzeba iść w jednym kierunku, długofalową wytyczoną drogą.

Teraz jest trudniej założyć firmę?

- Dzisiaj wejście w jakikolwiek interes wymaga znacznie więcej kapitału. Kiedyś można było wystartować w zasadzie z niczym. Pamiętam początki mojej firmy. W sumie wystartowałem tylko z bagażem pięcioletnich doświadczeń zdobytych w poprzedniej pracy, dużą chęcią do pracy i pomysłami. A czas był taki, że jeśli chciało się uczciwie pracować, to nie można było przegrać. Jeśli nie było nastawienia na niewiadomo jakie zyski w bardzo krótkim czasie, tylko na długofalową pracę, to naprawdę nie można było żadnego przedsięwzięcia położyć. Wystarczyło odpowiednio dużo czasu poświecić na pracę. Obawiam się, że teraz młodzi ludzie takiej szansy nie mają.

W jaki sposób trafił pan do poligrafii?

- Studiowałem na ówczesnym SGPiS, na wydziale handlu zagranicznego. Po ukończeniu, tak jak większość młodych ludzi, rozglądałem się za pracą, w której mógłbym dobrze zarobić. Najwyższe wynagrodzenie zaoferowała mi Centrala Handlu Zagranicznego Varimex. Varimex zajmował się między innymi maszynami poligraficznymi. I tak trochę przypadkiem wystartowałem w tej branży.

Pierwsza praca bardzo wpłynęła na pana życie zawodowe...

- To było bardzo ciekawe doświadczenie. Ponieważ znałem języki angielski i rosyjski, to na początek dostałem do obsługi rynek NRD (śmiech). Niemieckiego w ogóle nie znałem. Byłem zaangażowany, starałem się pracować wydajnie. Zostałem wychowany tak, że kiedy już coś robię to robię to porządnie. Po jakimś czasie dostrzeżono moje zaangażowanie i zostałem przeniesiony do działu exportu, gdzie wymagany był kontakt w języku angielskim. Zostałem nawet na miesiąc wysłany na praktykę do Wielkiej Brytanii. O dziwo, praktyka zaowocowała dwoma kontraktami. PóĽniej dostałem propozycję objęcia funkcji kierownika działu exportu. Przyjąłem. Kiedy już pracowałem jakiś czas na tym stanowisku zaproponowano mi wstąpienie do partii.

Zawsze byłem od tego daleko... Myślałem, że w tych czasach takich propozycji się już nie stawia. Kiedyś panowało przeświadczenie, że aby awansować trzeba być członkiem partii. Na spotkaniu z dyrektorem i sekretarzem „podstawowej organizacji partyjnej“ powiedziałem, że nie jestem gotowy do wstąpienia do partii i chciałbym swój wysiłek poświęcić na pracę, a nie na działalność społeczną, czy partyjną. Patrząc na moich rozmówców pomyślałem, że to już koniec mojej kariery w Varimexie. Ale ku mojemu zdziwieniu po miesiącu dostałem propozycję kolejnego awansu. Na kierownika całego działu poligrafii. Nie mogłem wręcz w to uwierzyć. Pomógł mi w tym również szczęśliwy dla mnie splot przypadków, ale trochę szczęścia trzeba w życiu mieć.

Niedługo potem założył pan Avargraf...

- W Varimexie zdobyłem sporo doświadczeń, nauczyłem się zarządzania zespołem. W dziale było wielu pracowników starszych stażem, a kierował nimi ktoś młody, niedługo po studiach. To też nie ułatwiało mi życia. Przyjrzałem się temu, co się dzieje, jak wszystko wygląda. Nie udawało mi się wdrożyć wszystkich pomysłów. Uznałem, że ten etap życia trzeba zamknąć. Odszedłem zakładając własną firmę. Chciałem robić to lepiej. Miałem już kontakty z dostawcami, wiedzę z kim i o czym rozmawiać. W gospodarce zachodziło wówczas dużo zmian. Można było dokonywać obrotu zagranicznego bez udziału Centrali Handlu Zagranicznego. Kiedyś rozliczaliśmy się rublem transferowym, czyli w nieistniejącej walucie. Te problemy zniknęły. Mogłem budować firmę w taki sposób, w jaki chciałem. Pierwsze biuro miałem na piątym piętrze, w mieszkaniu na Placu Konstytucji. Prowadzę Avargraf już 15 lat.

I to z sukcesami, bo niedawno otrzymał pan odznaczenie od prezydenta RP. Ma to dla pana znaczenie?

- Otrzymałem Srebrny Krzyż Zasługi za zasługi dla rozwoju poligrafii, za osiągnięcia w pracy zawodowej i działalności społecznej i rzeczywiście czuję się wyróżniony. To była dla mnie wielka niespodzianka. Zawsze robiłem i nadal robię to, co uważam za słuszne. Nie spodziewałem się, że jest to dostrzegane i że zostanę za to odznaczony...

A co pan ceni u pracowników?

- Zaangażowanie i lojalność są dla mnie bardzo ważne. Pomijając oczywiście cechy merytoryczne takie, jak wiedza. Nie można jednak patrzeć na wszystko przez pryzmat wyników, nie dajmy się zwariować. Nie widzę sensu w urządzaniu sobie wyścigu szczurów. Ludzie są wtedy zestresowani, niepewni dalszych swoich losów, sfrustrowani i w końcu się wypalają. Może jest to jakaś metoda, zatrudniać ludzi dopóki się nie wypalą, ale ja jej nigdy nie stosowałem. U mnie załoga jest raczej stała.

Ile czasu zajmuje panu praca?

- Kiedy o tym myślę to trochę mnie to nawet irytuje. Pracuję codziennie około dziesięciu, jedenastu godzin. Do tego pracuję póĽniej jeszcze w domu i bardzo często poświęcam minimum jeden dzień weekendu. Już od kilku lat obiecuję sobie zmienić ten stan rzeczy.

Zostaje panu jakiś czas dla siebie?

- Staram się go znajdować. Jeszcze z młodych lat pozostała mi gra w tenisa, gram we wszystko gdzie można machać rakietą, czyli squash, ricochet, ostatnio zacząłem również grać w badmintona. Do kompletu brakuje mi tylko tenisa stołowego. Staram się grywać regularnie, co najmniej dwa, trzy razy w tygodniu. Jasne, że mogę zjeść obiad, usiąść przed telewizorem i powiedzieć, że mi się nic nie chce, ale wolę iść na salę czy na kort i trochę się poruszać. Siedząc przed telewizorem nabiorę kilogramów i po latach przekształcę się w jakieś monstrum. Poza tym to dobry sposób na odreagowanie. Grając, w naturalny sposób odrywam się od wszystkich myśli.

Lubi pan podróże?

- Lubię. Niestety są to głównie podróże służbowe, choć staram się z rodziną wyjechać gdzieś latem i zimą. Naszą rodzinną pasją są narty. Często jeĽdzimy w Dolomity we Włoszech. To piękne góry.Kiedy założył pan rodzinę?- Tuż po studiach. Ewę poznałem pierwszego dnia studiów. Klasyczny przypadek. Spotykaliśmy się przez cały okres nauki, a po studiach się pobraliśmy.

Czyta pan książki?

- Czytam, o ile czas mi na to pozwala. Niestety, nie jestem w tym względzie osobą najbardziej wspierającą poligrafię.

Nieładnie...

(śmiech) - Oczywiście mam wyrzuty sumienia. Ale przy jedenastogodzinnym dniu pracy i obowiązkach rodzinnych... Muszę też odrobić lekcje i czytać literaturę branżową i fachową. Na to, co chciałbym przeczytać dla przyjemności nie starcza już czasu.

rozmawiali Daniel Woubishet i Bogdan Kobus